poniedziałek, 28 marca 2011

Miś Etam.

Jest już jasno, dzień polarny jak się widzi. Teraz to nie czerń a bieeeel mnie ogarnia. Słońce odbija od świeżego śniegu, a ja potykam się o własne nogi. Do tego stopnia, że wyrżnęłam... oj wyrżnęłam ja. Śpiewająco. Do tego pech trzyma się mnie nieustannie i chciał by w miejscu gdzie mój lewy policzek(?) spotkał się z podłożem, zaskoczył mnie goły lód. Na arktycznej pustyni pełnej pokładów pysznego, puszystego, świeżo napadanego śniegu, trafiłam akurat na... Eh. Nie chcę o tym mówić. Nieprzyjemne doświadczenie. W każdym razie, teraz marznę nie tylko w tę pustkę na lewej piersi (wciąż nie odrósł mi nawet minimetr sierści!), ale i lewą kość policzkową. Pełna synchronizacja. Jakoś zawsze wolałam lewo niż prawo. Hmm... Jeśli to jakaś próba wiary Auroro - nic z tego! W zasadzie nie jest aż tak źle, ale sam fakt... Mam nadzieje, że nikt tego nie widział.
Tak poza tym idzie kolejna burza - eeeeee tam.
Oczy mi łzawią od słońca - eeeeee tam.
MIŚ EEEEEE TAM.

czwartek, 17 marca 2011

+20 pkt. obłędu.

Burza przeszła, nie wyrządziła takich szkód jakich się spodziewałam… W zasadzie była całkiem niegroźna… Taka burza, która dużo muczy a mało mleka daje. W sumie nawet zleciała jak z płetwy strzelił bo wyobraźcie sobie, że nie wiedzieć skąd pojawił się towarzysz mej niedoli. Spotkaliśmy się całkiem przypadkiem. Bober [sic!]. Widywałam go już wcześniej jak sobie gdzieś tam przepływał spokojnie na kawałku lodu, wiosłując ogonem, ale nigdy nie zapuszczał się w nasze strony. Zresztą… Samo to budzi zdziwienie… No wyobraźcie sobie - Bober na środku Arktyki, dryfujący na kawałku mroźnego sytopianu. Hah! To dopiero historia! Ale wracając… Przez to globalne ocieplenie lód mu się pod nogami roztopił i musiał zeskoczyć na większy kawałek lodu czyli na ten mój Biegun. No i trafił nieszczęsny idealnie na burzę. Gdy nadeszła, przytuliliśmy się, żeby cieplej było i by nas nie zwiało. Schowaliśmy głowy pod siebie, tak, że pomiędzy naszymi brzuchami było wystarczająco przestrzeni byśmy mogli w spokoju porozmawiać, traktując nasze ciała jako namiot chroniący nas przed tym całym śnieżnym piekłem. Świetny wynalazek swoją drogą. Potrzeba matką… wynalazku? Tak to mówicie?

Dwie doby minęły mi jak kilka godzin. Całkiem przyjemny z niego gość. Nieszczęście łączy. Też ma zwierzak problem ze wzrokiem po zmroku, więc niejednokrotnie błąkał się po swoich okolicach nie mogąc trafić do domu. Posłuchał o Grzybiarzu, wyrwanym futrze i tym wszystkim. W końcu mogłam o tym komuś powiedzieć. Komuś zdystansowanemu, kto zaraz zniknie z mojego życia i nie będzie codziennie spoglądać na mnie przez pryzmat tego wszystkiego co z siebie wyrzuciłam. Przy nim mogłam pokazać Misia, który kryje się w tym Wielkim Białym Niedźwiedziu.

Jakoś mi teraz lepiej, ale jednocześnie… Odszedł i czuję niedosyt. Wylałam tylko kilka kropel swojego żalu, mam jeszcze dużo do powiedzenia. Do tego świst wiatru i śnieg wpadający do uszu sprawiły, że nie usłyszałam wszystkiego co mówił Bober, a i on też nie usłyszał wszystkiego co mówiłam ja. Może to i dobrze… Sama momentami siebie nie słyszałam, więc mogłam mówić dziwne rzeczy. Mróz jednak otumania umysł. Ale tak to przetrwaliśmy burzę pochłonięci sobą, nie wiedząc co dzieje się poza tym naszym futrzanym namiotem.

Jednak czuję pewien niesmak. Nie wiem z czego wynika… może z nieświeżego oddechu Bobera? Może z faktu, że pokazałam mu ten nagi fragment skóry na piersi… Obnażyłam się. Oj Misiu Misiu… od kiedy z Ciebie taki ekshibicjonista…


Chcę wrócić, ale jednocześnie przywykłam do stanu zagubienia. Zorza polarna, z żadnego innego miejsca, niż to, w którym obecnie jestem, nie wygląda piękniej. Nawet burze i ten mróz zaczęły sprawiać mi jakąś masochistyczną przyjemność. Czasami mam ochotę odwrócić się na pięcie i celowo iść w przeciwną stronę, tyle że tak czy tak w końcu trafię do domu. Różnica tylko w czasie mej wędrówki. Póki co siedzę i nie wiem co ze sobą zrobić. Wsadziłam prawą, tylną łapę w wydrapaną w lodzie dziurę i sprawdzam jak długo wytrzymam, kiedy stracę czucie. Czy ją wtedy wyjmę, czy już będzie mi tak wszystko jedno, że... no właśnie, a co jak jej nie wyjmę? Odpadnie? A może mróz przeszyje mnie całą i stanę się Królową Śniegu? Oj Misiu, Misiu... Co Ty wygadujesz...

No nic… w każdym razie jest co raz jaśniej. Jak przez mgłę, ale widzę już gdzie mniej więcej jestem. To co teraz dla mnie najważniejsze to trafić do domu uważając by się nie poślizgnąć. Zapomnieć o zimnie i wygonić nękające głowę myśli. Czasami tylko tak jak teraz pozwolę sobie wydrapać taką małą dziurkę, przysiąść na chwilę, napić się wody (Arctic) i podumać trochę, patrząc w powoli wyłaniający się horyzont. W końcu jak światło w tunelu, zobaczę wystający ponad niego szkielet stanowiska obserwacyjnego nad którym, mam nadzieję, mimo mojej nieobecności Wilk pracuje.


Hmmm... Bezsensu.

czwartek, 10 marca 2011

Neverending end.

Burza idzie. Boję się. Boję się bo jestem sama. Błąkam się wciąż w ciemnościach, nie śpię, mówię do siebie, powoli tracę zmysły. Powinnam być przyzwyczajona, przecież to nie pierwsze i nie ostatnia burza śnieżna w moim misim życiu. Jednak z każda kolejną jest co raz gorzej. Zamiast uczyć się jak poskromić żywioł, jak przeżyć, miotam się co raz bardziej, tracę orientację, kręcę w kółko i sama już nie wiem kim i gdzie jestem. Gwiazdy zaczynają znikać mi z pola widzenia. Nie wiem czy stoję, czy leżę, idę czy biegnę. Jestem w środku wszechświata, który kręci się w okół mnie. Czuję mdłości, bynajmniej od czekolady.

Nic nie wiem. Jest mi obojętne czy zamarznę i zostanie po mnie tylko niewielki wzgórek śniegu na środku Bieguna. Wole to niż dalsza niekończąca się wędrówka, która trwa od 4 miesięcy. Takie… neverending story.

Nie czuję łap. Mój oddech robi się co raz mniej widoczny. Kiedyś wyraźnie biały, teraz nie byłby wstanie ogrzać nawet mrówki. Mróz przeszył kości i zadomowił się tam na dobre. Ból niedługo zniknie i poczuję się jak balon wypełniony ciepłym powietrzem.

Chcę mieć to już za sobą, nawet jeśli będzie oznaczało to zniknięcie ostatniego Niedźwiedzia Polarnego… I tak już nikogo to nie obchodzi.

Czuję, że wydarzy się coś na co nie jestem w stanie się przygotować. To jedyne co jestem w stanie jeszcze czuć. Jestem przerażona.


Błagam… nie zniosę dłużej tego mrozu. Błagam.


Powietrze ma ten specyficzny zapach. Już niedługo... jakieś dwie doby. Położę się i poczekam. A może nie doczekam.

niedziela, 6 marca 2011

Ice ice baby.

Takie rzeczy się dzieją! Jestem przerażona. Zostanie po mnie, po Wilku, po naszym mroźnym styropianie tylko kilka kawałków...

sobota, 5 marca 2011

Ała.

To tak jakby mieć pyszną, mleczna czekoladę z orzechami, której sam widok sprawia przyjemność. Jeść kostkę po kostce, trzymając każdą jak najdłużej w ustach do momentu aż się rozpłynie, nie zapominając o rozgryzienu orzecha, którego smak dopełnia rozkosz, potwierdzoną mruknięciem "mmmm".

To tak jakby przestać jeść taką czekoladę w połowie, zawinąć ją z powrotem w papierek, porzucić na środku Grenlandii i odejść. Każda, nawet najlepsza, nawet szwajcarska czekolada straciłaby choć odrobinę poczucia własnej wartości. Takich rzeczy się nie robi.


Miś potrzebuje masażu.

piątek, 4 marca 2011

Dernier Amour

Noc polarna powoli się kończy. Co raz jaśnej, co raz milej. Od 5 miesięcy błąkam się w ciemnościach, gubię co chwilę drogę do domu. Czasami jest tak ciemno, że gubię samą siebie i mam ochotę biec byle gdzie, ale kiedy opuszczam lewą łapę znowu przeszywa mnie ten chłód i jest jeszcze gorzej. Więc często staję w bezruchu i rozmawiam z Niedźwiedziem Polarnym, tym jedynym na Biegunie. Czasami wolę to niż towarzystwo Wilka czy jakiekolwiek zabawy. Nawet praca nad Stanowiskiem Obserwacyjnym jakoś mnie nie cieszy...
Chciałabym już wyjść z tej ciemności, wystawić nagi skrawek skóry na słońce i poczuć się bezpiecznie. Widzieć horyzont i nie bać się każdego kroku w obawie przed oddaleniem się od celu. Często kiedy zdaje mi się, że już wiem gdzie jestem i w którą stronę mam iść, spoglądam z radości na to piękne, kosmicznie granatowe niebo, pełne jasnych punkcików mrugających do mnie. Wciąż jeszcze zdarza mi się wypatrywać Gwiazdy Polarnej. Przypominam sobie jak ślepo zapatrzona podążałam za jej blaskiem, który choć jak się okazało nie był skierowany tylko do mnie, zaprowadził mnie do tego zagubionego, skulonego i przyprószonego śniegiem Zielonego Gościa z Szarfą. Byłam szczęśliwa, że mogę się kimś zaopiekować. Pingwiny, Foki, Lemingi, Wilk i cała reszta... wszyscy są tacy niezależni. Poczułam się potrzebna...
Wszystko to przypominam mi się gdy spoglądam w niebo, a wtedy znowu zapominam gdzie jestem. I tak w kółko. Nikt mnie nie szuka. Głupie przeświadczenie, że skoro jestem dużym Niedźwiedziem, najsilniejszym zwierzakiem na tym naszym wielkim kawałku mroźnego styropianu to nic mi się nie stanie. A jak się poślizgnę? A jak znowu spotkam jakiegoś zabłąkanego, zmarzniętego... Albo jak wróci Zielony Gość, tak na chwilę? Bo zapomniał szarfy, a..a...albo przypomniał sobie, że się nie pożegnał? Jestem dobrym Misiem. Nie umiem się gniewać. Gdyby poprosił, oddałabym mu nawet ostatni rządek czekolady. Choć wiedziałabym, że przyszedł wyrwać mi kolejny pęczek futra, bez oporów objęłabym go moimi puchatymi łapami, położyła się na grzbiecie i kołysała, mając nadzieję, że będzie mu ze mną tak dobrze, że postanowi zostać. Tyle, że on dawno wrócił do swojego świata. Biegun nie jest już dla niego miejscem gdzie pewien duży biały Miś oddał mu całe swoje ciepło. Teraz to wietrzne, mroźne miejsce, na które nie warto się zapuszczać. Mam dużo futra, ale by spełniało swoje zadanie, musi być kompletne. Nie przeżyłabym utraty kolejnych fragmentów. Bo jak tu robić cokolwiek mając tylko dwie wolne łapy i do tego tylne?
Chciałabym położyć się i zasnąć, ale gdy tylko zamykam oczy widzę niebo, Gwiazdę Polarną i Zielonego Gościa. I znowu mam dreszcze bo próbuję dotknąć go prawą łapą, odsłaniając lewą, łysą pierś.
Zgubiłam się i muszę czekać.

Czasami mam ochotę stąd uciec. Myślę sobie, że mogłaby zbierać grzyby, mogłabym hasać po zielonej trawie. Myślę, że to lepsze niż ta nudna biel, która mnie otacza, że w kolorach byłoby mi lepiej. Że gdziekolwiek bym za nim nie poszła, byłoby mi lepiej. Jestem zazdrosna o trawę, po której stąpa, grzyby po które sięga, drzewa, z którymi wymienia oddechy.
Zgubiłam się i jak zawsze gdy w końcu trafię do domu, zaprzeczę. No jak to, taki wielki, silny Miś i się zgubił? Wciąż myślą, że prawą łapę przez przypadek przykleiłam sobie do futra super glue podczas budowania Stanowiska Obserwacyjnego z patyczków po lodach.
Chcę do domu. Chcę słońca. Chcę zasnąć.
O Auroro... przynieś jutro lepszy dzień...

wtorek, 1 marca 2011

Marznę.

Pierwsza notka nie była dobra. Ciągle tu ciemno, noc polarna, więc nie wiem kiedy jest czas snu, a kiedy zabawy i zdarza mi się coś robić w stanie totalnej nieświadomości, w półśnie. Ostatnio pomyliłam curling z bobslejem i przejechałam się na Pingwinie. Przeprosiłam, ale trzeba było widzieć jego minę... Biedactwo ma urlop od curlingu przez najbliższy rok, tak mu się skóra na brzuchu zdarła. Miś czuje się winny, a jak czuje się winny to je lody. Lody z czekoladą. Mam nadzieje, że ludzcy turyści już sobie poszli...
Jak lody to i myśli różne do głowy przychodzą. Na przykład skąd na Biegunie wziął się Grzybiarz? Każdy normalny Niedźwiedź od razu wyczułby jakiś spisek czy chociażby zaczął intensywniej niuchać. A ja i ta czekolada... ona mi rozum odejmuje. Stanął mi taki zielony gość na drodze, zagubiony, widać, że zmarznięty to go przytuliłam starając się nie upaprać resztkami czekolady. Ale on lubił czekoladę w przeciwieństwie do Wilka. Nie przeszkadzała mu odrobina na policzku, czy łokciu. Był cieplutki. Nie wiem czy to ciepło promieniowało z niego, czy przejął moje. Dziś co raz częściej myślę, że zabrał mi odrobinę. Zabrał, ogrzał się i zakopał gdzieś pod śniegiem. Chyba zdał sobie sprawę z tego, że Biegun nie jest miejscem dla niego, a Niedźwiedź Polarny nie może ciągle trzymać go w objęciach by nie zamarzł. Grzybiarze i Niedźwiedzie maja swoje zajęcia. Ja gram w curling, dużo śpię, mam Wilka no i czekoladę. On potrzebuje poszukiwań nowych grzybich okazów, zbiera je, suszy, zjada i wciąż szuka nowych. Całe życie w drodze.
Na Biegunie nie ma grzybów.
No i poszedł. Ogrzał się, wyrwał mi trochę futra z piersi, żeby o mnie nie zapomnieć, czy raczej, żebym ja nie zapomniała o nim i poszedł... otwierając dłoń i dając odfrunąć garści białej sierści. Łyse miejsce marznie, a przez to ja cała oblewam się gęsią skórką. Zanim odrośnie minie trochę czasu, a póki co staram się zakrywać to miejsce łapą. Jest cieplej, ale życie się komplikuje. Jak tu tańczyć machając tylko jedną łapa, czy biegać na trzech? Dlatego czasami muszę odsłonić to puste miejsce. Przeszywa mnie wtedy straszny mróz tak jak teraz gdy piszę. Tak czy tak nie jest dobrze. Gdyby tylko mógł wrócić, wtulić się i ochronić to miejsce przed wiatrem i mrozem. Lubiłam go i tę jego szarfę.
Albo gdyby chociaż zwrócił mi ten pęk futra, które zerwał...
Marznę.
Może zasadzę tam sobie grzyba?

Zimno.

Jeszcze nigdy nie było mi na Biegunie tak zimno. Tak, Niedźwiedziowi Polarnemu też może być zimno. Co prawda mam sporo futra, ale eh... Nie raz potknęłam się o kupkę sierści, która uzbierał się gdzieś przy moich tylnych łapach, z już umarłych, a próbujących się jeszcze uratować łapiąc za inne, włosków, które wyfrunęły podczas mojego szaleńczego tańca (w noc polarną grał Karibu, wizualizacje Lemingów - majstersztyk godny zorzy polarne, łapy same rwały się do tańca). Każdy obrót gwarantuje kolejną warstwę tworzącą w okół mnie taką sierściową nibyfosę. Białą, niewidoczną na białym śniegu nibyfosę. W którą stronę bym się nie ruszyła, potykam się i ląduję nosem w śniegu. Przez to na Biegunie śmieją się, że ja to taka sierota jestem co potyka się o własne nogi. Kiedy to nie nogi, tylko kupki! Wszystkie zwierzaki tu mają ciemne futro, które na śniegu widać. Fokom nic nie wypada, Pingwinom też. Poza tym, taniec Pingwina nie jest zbyt energiczny. Raz próbowałam, nic mi nie wypadło, a i żadna frajda z tego. Nie dziwie im się, że tak ciągle biegają. To znacznie zabawniejsze i dla nich, i dla nas. Niezły ubaw jak taki jeden z drugim zaczną się okładać skrzydłami. Aż na Lodowcu słychać te plaski. Plask, plask! Od razu biegnę z Wilkiem, po drodze zwołując wszystkich. Albo jak taki się potknie, machając nieporadnie skrzydłami upadnie, przebije tafle lodu i plum. Albo przejedzie się na brzuchu… ^^ Przeurocze. Ale to inna historia.
No więc tyle razy próbowałam tłumaczyć - nie wierzą. Cudem widzą mnie, a co dopiero jakieś kupki ze mnie, których nawet ja nie widzę. A cudem no bo... wciąż nie mogę domyć sierści upapranej czekoladą... Chciałam przerzucić się na białą, ale jest niesmaczna. Poza tym gdyby mi upadła, byłaby tak samo niewidoczna jak kupki mojej sierści, a nieznalezienie zagubionej - co ja gadam - samo zagubienie czekolady czy to mlecznej, czy białej, czy nawet gorzkiej (fuuu) jest czymś o wiele, wiele gorszym niż wszystkie moje kompromitujące upadki razem wzięte. I nie to żebym miała czekoladowy uśmiech. Przez te ciągłe spotkania pyskiem w śnieg ze śniegiem (nie twarzą w twarz ze śniegiem, bo ani śnieg, ani ja nie mamy twarzy), sierść w okół nosa jest najczystszym miejscem na moim ciele. A czekolada… ostatnio znalazłam na podeszwie tylnych łap. Wystarczyło, co prawda, tylko usiąść na krawędzi tafli lodu i pomajtać trochę łapami w wodzie, ale już zdążyła Foka przypłynąć i się na mnie wydrzeć, że nie dość, że jej w oknie siedzę i światło zasłaniam to jeszcze majtam.
Najgorzej z plamami na grzbiecie (jak czekolada to robi?!), o których nie wiem. Wilk co jakiś czas pogmera mi w futrze, poszuka, a jak znajdzie to skubnie raz dwa i po krzyku, chociaż bardzo nie lubi czekolady. Z innymi muszę sobie radzić sama. Próbowałam ostatnio pozbyć się jednej tuż nad pępkiem (tak, mam pępek). Rozejrzałam się czy nikt nie widzi i idąc za przykładem Pingwinów zaczęłam się ślizgać na brzuchu. Czułam się idiotycznie. Nie wiem co ja sobie myślałam, w każdym razie niewiele to dało. Zaczęłam bombardować się śnieżkami żeby siła uderzenia zadziałała jak no… jak to w pralce się mielą ubrania i jakoś tak się czyszczą. Liczyłam, że mi ta czekolada odpryśnie, a tu nic. Tylko się jeszcze bardziej zmoczyłam, a że siłę w łapach mam to i zabolało. Nie chciałam znowu Foce w oknie siadać (tak naprawdę nie chciałam żeby się na mnie darła, przykro mi jak to robi), więc zasłoniłam plamę łapą i pobiegłam szybko do Wilka żeby mi pomógł. Okazało się, że mogłam spokojnie siadać w oknie i się pluskać bo Foki nie było w domu, tak jak i wszystkich innych zwierzaków mieszkających w tamtej okolicy. Ludzcy turyści znowu zawitali u nas z tymi swoimi aparaturami i szukali jakichś atrakcji do filmu czy czegoś takiego. Wilk próbował mi wytłumaczył szczegółowo na czym to polega, ale jakoś nie pojmuje tego wszystkiego (spojrzał na mnie tak, że poczułem się jak jakiś Kubuś Puchatek z małym rozumkiem). W każdym razie wychodzi na to, że cała moja walka z plamą została uwieczniona gdzieś, na czymś i będzie nadawana gdzieś, jakoś tam. Wielki Niedźwiedź Polarny z wielką plamą czekolady na brzuchu.
O Auroro, co za wstyd…